Vasile Ernu

În viaţă există lucruri mult mai îngrozitoare decît moartea BR Anna Ahmatova

În viaţă există lucruri mult mai îngrozitoare decît moartea
Anna Ahmatova
blog
Arhiva August, 2014

Urodzony w ZSSR – Vasile Ernu

Literyjakkwiaty.wordpress.com

Okladka Ernu Urodzony w ZSRR 1200Nie wiem czy przeczytanie dwóch pozycji jednego wydawnictwa może upoważniać do wyrażania opinii o jakości i klimacie książek, które wydaje. Ale mimo wątpliwości pokuszę się o stwierdzenie, że „Urodzony w ZSRR” wpisuje się w drzewo, jakie pielęgnuje Claroscuro. Nie jest to kaliber Verhulsta czy Garniera ale poziomem nie odstaje.

Vasile Ernu, trochę niczym nasza rodzona Michaśka zabiera nas w nostalgiczną podróż po dawnym Kraju Rad. Michał Witkowski miał w mojej ocenie łatwiejsze zadanie w „Fototapecie”, bo był już po wspaniałym debiucie „Lubiewa”, poza tym jest moim rówieśnikiem (niemal) i krajanem, więc wszystko przemawiało na jego korzyść. Książka już nie musiała przemawiać (choć była całkiem w porządku). Nie chcę jednak porównywać obu książek, bo choć zbliżone tematyką, klimat mają zupełnie inny. Inny styl i inne poczucie humoru.

Z resztą Vasile Ernu też jest niemal moim rówieśnikiem, i niektóre opisywane przez niego zjawiska, czy wręcz fenomeny, nagle wyłaniają się z mojej pamięci i uśmiecham się do siebie, bo tak, tak… ja też to pamiętam. Wiele jednak zdarzeń, osób, sytuacji było mi nieco obcych, ale też nie tak do końca, bo przeglądając nawet w małym natężeniu literaturę rosyjską, chcąc nie chcąc, chłonie się nie tylko opowiadane historie, ale również rzeczywistość, w której są osadzone (myślę o „Jest noc” Pietruszewskiej czy „Czas kobiet” Czyżowej). Ernu jest jednak daleki od dramatyzowania, raczej stawia na prosty, gładki styl i niewymuszone poczucie humoru, przez co książkę czyta się dobrze i lekko. Choć słowo daję, jak czytałam o wódce a raczej o tym, co i jak się piło i z czego robiło się trunki, to kręciło mi się w głowie. Jako świeżo upieczony „użytkownik” portalu Fragrantica, zastanawiałam się czy ten portal ma swój odpowiednik w Rosji i czy rozprawia się na nim o zapachach, czy o proporcjach i smakach. Jerofiejew, stary mistrz, coś tam podszeptywał między linijkami, a ja mimowolnie pomyślałam sobie, że autor „W Syberyjskich lasach” powinien jednak bratać się z Rosją wśród ludzi a nie na pustkowiach. Bo będąc w odosobnieniu on sobie to wszystko jedynie wyobraża i potem nas raczy natchnionymi kawałkami, podczas gdy rzeczywistość jest o wiele bardziej ciekawsza i przede wszystkim z mięsa.

(A teraz mała dygresja. Czasami, gdy czytam książki, dyskutuję z autorem i robię sobie notatki. Dzieje się tak w szczególności, gdy czytam książki, o których potem będę pisać. Nie inaczej było tym razem. Już mi się w głowie wszystko układało, już prawie wiedziałam, jak to opiszę, aż tu nagle… bach! Postanowiłam jednak zostawić misternie ułożony tekst bynajmniej nie z lenistwa, ale dlatego, że oddawał moje wrażenia po pierwszej połowie lektury… i po zamknięciu książki. Po przeczytaniu drugiej połowy, coś się jednak wydarzyło.)

Gdy dotarłam do Okudżawy i Wysockiego, do Bułhakowa, Grossmana oraz ogólnie rzecz biorąc do filmu, poczułam żal, że tak mało i tak pobieżnie, i tak w zasadzie nic odkrywczego. Pomyślałam sobie jednak, że ok, jakby miało być głębiej, byłoby ciężej a książka przecież napisana jest dosyć lekko, więc chcąc zachować jednolitą konwencję, musi być tak, jak jest. Powierzchownie i grubą kreską. Przełknęłam. Ale czytam dalej, a tam znajduję taki kamyczek, który nie tylko zaczął mnie uwierać podczas dalszej podróży, ale zmienił perspektywę postrzegania książki. Na kilkadziesiąt stron co najmniej:

Druga wojna światowa lub jak my ją określaliśmy Wielka Wojna Ojczyźniana, była prawdziwą tragedią, a dla nas źródłem prawdziwej fascynacji i wielkiej dumy. (…) Podstępnie zaatakowano nas, podczas gdy spokojnie zaglądaliśmy do gazet i budowaliśmy świetlaną przyszłość. Wróg zaatakował nas nieprzygotowanych, podły i uzbrojony po zęby.

Podstępnie zaatakowano? Spokojnie zaglądaliśmy do gazet? Nieprzygotowanych? Trzymajcie mnie, bo padnę! Przyznam, poczułam jakby mnie ktoś walnął obuchem, bo człowiek sobie miło płynie wesołym statkiem po spokojnej rzeczce a tu nagle taki wodospad! Odtąd czytałam już inaczej, choć gdzieś z tyłu jeszcze odzywał się we mnie rozsądek: stara, mamy XXI wiek; wszyscy czytali o Stalinie, Hitlerze, o Pakcie (Ribbentrop-Mołotow), o Wojnie. Kurde, przecież ja się urodziłam przed 89!!! To nie jest możliwe. Nikt tak nie myśli!” Ale czytałam dalej. Aż w końcu woda zaczęła znów płynąć spokojnie i dopłynęłam do takiego akapitu: (autor spotyka się z obywatelem USA) Zaczęliśmy coraz bardziej wzajemnie się poznawać. Dowiedziałem się w osłupieniu, że oni uważali, iż wygrali drugą wojnę światową i uratowali Europę przed faszyzmem – dokładnie to samo myślałem ja na temat własnego kraju.(…) Koniec końców, byliśmy ludźmi bardzo normalnymi i byliśmy do siebie bardziej podobni, niż się spodziewaliśmy. I biegiem z powrotem do fragmentu o budowie świetlanej przyszłości i podstępnych atakach. I okazało się, że w zamroczeniu, nie dojrzałam ironii, która czaiła się między linijkami i w samych linijkach nawet. Dałam się zwieść spokojnej rzece i na symulowanych falach pogubiłam wiosła.

Bądźcie więc czujni. Bo książka choć lekka, ma drugi plan i szkoda by było go nie dostrzec.

Planowałam jeszcze napisać o rosyjskich, nocnych Polaków rozmowach w kuchni, o intymności w toaletach, o dowcipach w Rosji (Z kim graniczy Rosja? Z kim chce), ale pozbawiłabym Was przyjemności lektury. A lektura mimo niespodzianki, którą sprawiłam sobie sama, była naprawdę przyjemna. Teraz przede mną „Barcelona Noir” i już ciekawa jestem w jaki dialog dam się wciągnąć tym razem.

-
14 August, 2014
Niciun comentariu

“Urodzony w ZSRR” – recenzja książki

Okladka Ernu Urodzony w ZSRR 1200Szczepan Matyjasek  / Literatura.gildia.pl

Wielka przygoda zwana ZSRR

Przychodząc na świat w ZSRR człowiek, przepraszam, towarzysz, automatycznie stawał się obywatelem utopijnej krainy rządzonej przez kapryśnego króla – I sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Tylko od humorów władcy zależało, na ile utopia ta będzie baśniowa, a kiedy stanie się, bynajmniej nie sennym, koszmarem. Także jego świta nie mogła być pewna swojej pozycji, wszyscy jednak mogli dokonać wolnego wyboru w swoich sercach – pozostać wiernym ideałom komunizmu nawet w mroźnych okowach łagru lub zaprzedać duszę burżuazyjnym bożkom… Można by ciągnąć tę opowieść w konwencji fantasmagorii (coś podobnego zresztą uczynił ze znakomitym skutkiem Władimir Sorokin w powieści Zamieć), ale jak powiedziałby Aleksander Kwaśniewski: Tylko po co?. Ilu mieszkańców tego nieistniejącego już kraju, tyle historii, które są próbą reinterpretacji minionych lat.

Vasile Ernu Urodzonym w ZSRR dokłada swoją cegiełkę do potężnego już gmachu prawd, półprawd i ćwierćprawd o tym, jak się żyło naprawdę w Kraju Rad. I trzeba przyznać, że jest to pozycja cokolwiek niejednoznaczna. Przede wszystkim dlatego, że autor puszcza do czytelnika oko – choć nie zawsze o tym wiadomo na pierwszy rzut oka właśnie. I to jest podstawowy dylemat w czasie lektury. Jeśli chcemy potraktować tę książkę jako plażową rozrywkę, nie ma najmniejszych przeciwwskazań, gdyby jednak jakiś uparty odbiorca koniecznie chciał doszukać się znaczeń ukrytych między wierszami, znajdzie je bez trudu. Ernu, były obywatel mołdawskiej SRR, proponuje nam bardzo osobistą kompilację szkiców, których interpretacja zależy od posiadanej wcześniej wiedzy na poruszany temat bądź jej braku. To jednak nie koniec zabawy pod znanym z liceum tytułem: Co autor miał na myśli?. Brak, podstawowej choćby, wiedzy historycznej automatycznie wymusi zaciekawienie i, z całą pewnością, szereg wątpliwości. Ci, którzy literackie zmagania w zrozumieniu tego polityczno-kulturowego tygla zaczęli od Wspomnień z domu umarłych Dostojewskiego, także nie od razu odnajdą “biegun magnetyczny” tej prozy. Z prostego powodu – autor nie tylko w tym nie pomaga, ale stara się przeszkodzić. I porzucając na zawsze, żenujące “klucze interpretacyjne”, skupmy się przez jedną chwilę na tekście.

“Moja pierwsza para dżinsów”, “Co pije obywatel radziecki”, czy “Oda do sowieckiej tualety” to tytuły, które nie brzmią jak rozprawy o komunistycznej potędze w poważnym stylu. Nie jest to jednak praca naukowa i powaga miesza się tu z dowcipem, a tragedia z autoironią. Dużym  atutem tego luźnego zbioru wspomnień jest właśnie swoisty dystans sprawiający, że przestaje się postrzegać ZSRR wyłącznie jako imperium zła, w którym życie podobać się mogło jedynie ideowym szaleńcom. Nie bez powodu autor przywołuje takie nazwiska jak Zoszczenko, Jerofiejew, czy Ilf i Pietrow i choć trudno byłoby stawiać go w tym samym rzędzie, to jednak jest on na swój własny sposób kontynuatorem tradycji sowieckiej satyry. Zamiast tworzyć fikcyjnych bohaterów przelewa na papier ciąg subiektywnych retrospekcji, nostalgicznych powrotów do miejsca, które zniknęło z map, rozpadło się, przynosząc chaos rodzącego się kapitalizmu. I robi to z wdziękiem, nawet jeśli sam ulega literackiemu rozproszeniu, próbując w jednej książce pomieścić całość swojego doświadczenia z “radzieckością”. Te “urywki z dziejów”, w których leninizm miesza się z seksem, muzyka rockowa ze zdjęciami rentgenowskimi, a podziemny transport uzależniony jest od atomowych zamrażarek, są dla czytelnika – w zależności od wieku i szerokości geograficznej –  znajomą pocztówką sprzed lat lub kosmiczną abstrakcją, ale każdy z tych przypadków generuje niepowtarzalny mikroświat literacki, którego nie doświadczylibyśmy bez Rewolucji Październikowej. I tak jak Vasile Ernu nie rozstrzyga kwestii jednostkowych wyborów moralnych, czy jednoznacznej oceny systemu, tak i my nie powinniśmy wyciągać z tej lektury pochopnych wniosków. Konstrukt władza – obywatel, niezależnie od ustroju, nie wydaje się być szczególnie zagrożony i jedyną radą odautorską jest tutaj gotowość do kwestionowania zastanej rzeczywistości. Stosunkowo łagodne potępienie umysłowego lenistwa, z jakim się tu spotykamy, jest jednocześnie krytyką łatwopalnych ekstremizmów. To właśnie należałoby wziąć pod uwagę, pomijając tym samym wszelkie niedociągnięcia, uproszczenia i braki. W końcu to ani paszkwil, ani panegiryk, a jedynie świetnie skrojony zbiór opowieści z terytorium, które wciąż tak zaskakująco się zmienia, pozostając bez zmian…

-
14 August, 2014
Niciun comentariu

Urodzony w ZSRR – Vasile Ernu

 

Urodzony w ZSRR – Vasile Ernu
Przełożył Radosław Biniarz
Wydawnictwo Claroscuro , 2014 , 319 stron
Literatura rumuńska

Otrzymałam paszport!
Wielkie mi mecyje! – mógłby ktoś odpowiedzieć – żaden sukces i wysiłek. Norma! Tak, to prawda – dzisiaj, ale ten był wyjątkowy nawet jak na współczesne czasy. Miał nietypowo gruby trzon zawierający tak wiele wpisów, tyle wspomnień kryjących się za nimi, skojarzeń odgrzebanych z zakamarków pamięci i odnotowanych podróży w przeszłość, że przybrał formę książki.
A może książka przybrała formę paszportu?
Były złudnie podobne do siebie. Trudno było to jednoznacznie rozstrzygnąć. Okładka książki przypominała mi tę paszportową łącznie z charakterystyczną fakturą powierzchni,
 

 

okrągłymi rogami,
 

 

paginacją z obowiązkowym elementem urzędowego dokumentu – godłem państwa
 

 

i pierwszą stroną zawierającą podstawowe dane właściciela:
 

 

A zaraz za nią obszerna treść ukazująca same fakty. Jednak do tego stopnia bardzo subiektywne i osobiste, że wydawca na końcu książki/paszportu umieścił formułkę o nieponoszeniu odpowiedzialności za jego zawartość merytoryczną ani za zgodność treści utworu z prawdą historyczną.
Pomna ostrzeżenia, z paszportem w dłoni, udałam się w podróż na fali wspomnień jego właściciela do kraju, którego już nie ma i w którym, aby otrzymać tę „przepustkę do świata”, trzeba było mieć koneksje, środki lub podpisać lojalkę – do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Do utopijnego projektu ludzkości – jak nazwał go autor – do którego żaden pociąg, żaden samolot i żadna droga nie prowadzą już. Ten paszport/książka to jedyny sposób na odwiedzenie kraju funkcjonującego w pamięci autora i to właśnie na tym polega wyjątkowość tego dokumentu/publikacji. I świetny pomysł wydawcy na intrygującą formę wydania, która jest dla mnie zawsze argumentem – żaden czytnik takich wrażeń nie dostarczy! To tylko i wyłącznie z tego powodu moja zaprzyjaźniona studentka sięgnęła po książkę i zanim się zorientowałam, że mi ją „podkradła” przed moim czytaniem, była już po lekturze. Zachwycona! Ale to młodzież, która uwielbia słuchać wspomnień z czasów komuny, widzianej chyba chętniej i częściej przez pryzmat filmów Stanisława Barei niż historycznych reportaży czy dokumentów.
Moje podejście było bardziej krytyczne, bo obciążone martyrologiczną lekturą, ale paradoksalnie sentymentalne w swoim podobieństwie do moich wspomnień. W efekcie przeżyłam bardzo ciekawe i zaskakujące doświadczenie, ponieważ do tej pory ZSRR poznawałam od jego oficjalnej, propagandowo kreowanej w mediach, strony oraz od jego działalności represyjnej – łagrów widzianych oczami jeńca wojennego, zesłańca, strażnika czy uciekinierów. Zapomniałam całkowicie (a może nie trafiłam na taką publikację?), że po drugiej stronie drutów żyli ludzie w tym samym totalitarnym ustroju, w którym to nie sztuka naśladowała życie, lecz życie musiało stać się sztuką. Tym, co wyróżnia wspomnienia autora na tle wspomnień zdecydowanie negatywnych lub zdecydowanie pozytywnych, była ich neutralność. Całkowity brak oceny ówczesnego życia w socjalizmie. A pisząc z takiej perspektywy bardzo łatwo popaść w gloryfikację, w niepamięć tego, co złe i częste podkreślanie, a czasem wyolbrzymianie tego, co było dobre lub tylko wydawało się pozytywne na fali nostalgii i tęsknoty.
Tutaj tego nie było.
Autor w przedmowie wyraźnie uprzedził i zwolenników, i przeciwników ZSRR, pisząc – To, co zamierzam tutaj popełnić, jest rodzajem archeologii życia codziennego Związku Radzieckiego, a archeologia nie oferuje klucza do jej zrozumienia, moralnego osądu lub wartościowania. Natomiast jego zadaniem, niczym naukowca, było wydobyć spod warstw niepamięci wszystkie charakterystyczne eksponaty jednoznacznie kojarzone z czasami socjalizmu w postaci bohaterów, sytuacji, wspomnień rzeczy i słów-kluczy, obudowując je kontekstami, skojarzeniami, opowieściami, anegdotami i atmosferą tamtych lat. Każdy rozdział posiadał główną osnowę, wokół której tkał historię ilustrowaną materiałami ikonograficznymi, fonograficznymi i video, które oglądałam i odsłuchiwałam na specjalnie do tego stworzonej stronie internetowej o charakterze przewodnika. Była więc i żwaczka (guma do żucia), plakat propagandowy, tualeta, muzyka, dowcip radziecki, napoje (nie tylko alkohol, ale i kwas chlebowy, którego tradycyjny, domowy przepis znalazłam na stronie blogu autora, niestety po rumuńsku) bohaterowie kreskówek, sam wiecznie żywy Lenin i seks, którego w ZSRR podobno nie było oraz wiele, wiele innych przejawów życia społecznego. Ale, co ciekawe, to spojrzenie autora nie było tylko jednostkowe, pojedyncze, osobiste, bo często posuwał się do analiz, budując ostatecznie wnioski zbiorowe, podane z punktu widzenia społeczeństwa. Co zupełnie nie wykluczało subiektywizmu. Te dwa punkty widzenia stwarzały podwójną perspektywę spojrzenia pokazującą ZSRR od strony dziecka, młodego człowieka i dorosłego oraz narodu, od czasów dzieciństwa do upadku komunizmu. To pierwsze niewinne, ufne w świat zastany równoważone krytycznym spojrzeniem ostatniego, tworzyło jednolity obraz mieszanki piękna i brzydoty podszyty ironią i grozą. Rzeczywistość i dobrą, i złą. Ani lepszą, ani gorszą – i tu, uwaga!, bardzo odważny wniosek autora – od rzeczywistości kapitalizmu! Nazywając się cynikiem, stwierdził – o ile świat, w którym żyłem, zasadzał się na represjach politycznych, to świat do którego trafiłem, bazuje na represjach ekonomicznych. To dwie strony tego samego medalu. Obie stanowią formę represji i kontroli.
Dla mnie rewolucyjny i prowokacyjny pogląd!
Bo oto wraz z paszportem otrzymałam nie tylko pozwolenie na posiadanie dobrych wspomnień z życia w kraju socjalistycznym, ale i spojrzenie zrównujące oba ustroje w szkodliwości oddziaływania na jednostkę i społeczeństwo. To pierwsze przyjęłam z ulgą, bo od tej pory nie muszę zaprzeczać swojemu szczęśliwemu dzieciństwu w socjalizmie, nie narażając się na epitet komunistki, ale to ostatnie muszę przemyśleć. Zbyt wiele we mnie tej ciemnej strony medalu, bym po jednej podróży zachwyciła się blaskiem strony jaśniejszej i tak bardzo uogólniła problem, by dostrzec w nim podobieństwa. Zwłaszcza w ilości planowo i metodycznie wymordowanych ludzi nijak nie mogę ich znaleźć. Autor natomiast sprytnie zachował neutralność do końca, nie opowiadając się po żadnej z tych rzeczywistości, ale za to pozostawiając jedną radę wszystkim wychowanym w jakimkolwiek kraju socjalistycznym (autor urodził się w 1971 roku Rumunii) – Ważne, co z nią zrobimy, w jaki sposób będziemy umieli nią zarządzać i jak ją spożytkujemy.
Wątpmy więc, kwestionujmy, poddawajmy ocenie oraz krytyce i nie podporządkowujmy się z cielęcą ufnością żadnej z rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. Wprawdzie świata nie zmienimy, ale zawsze możemy go trochę ulepszyć.
Z tą ostatnią myślą autora zgadzam się w zupełności.
 

Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
-
14 August, 2014
Niciun comentariu

Cum am dormit în patul lui Stalin…

crim2De Crimeea mă leagă adolescenţa şi nişte aventuri de vară. Cred că era prin 1988… Ultimul an de şcoală. Prietenii Sanda Filat şi Lilian Negură îmi propun să mergem în Crimeea, în vacanţă. Vară, soare, mare, romantism. Gară, tren, Simfiropol. Bulgakov – Deavoliada lectură de drum. Troleibus, Ialta, Livadia. Bani minimi. Atunci se putea şi fără bani sau aproape fără…

Ajuns spre seară în Ialta. Mers în Livadia, mică staţiune din apropierea oraşului Ialta. Gazda unde trebuia să fim cazaţi ne spune că a dat camera. Ups. Bani de hotel nu prea aveam. Dar nici nu cred că am fi găsit ceva de cazare în plină vară. Ne rămînea să dormim prin parc sub cerul înstelat…

S-a făcut noapte şi noi tot căutam un loc de dormit. La un moment dat am ajuns la faimosul palat din Livadia: Grand Livadia. Acolo unde se semnase tratatul de la Ialta: Stalin, Roosevelt, Churchill. Ştiţi poza. La intrare era o tînără. În jur de 25-30 de ani, dacă-mi aduc bine aminte. I-am povestit tărăşenia noastră şi o întrebăm dacă ştie ceva loc de cazare. Domnişoara s-a uitat la noi şi ne spune: în seara asta vă pot ajuta eu. O să dormiţi în una din sălile palatului.

crim1Ne-a dus în una din săli şi ne-a arătat nişte fotolii şi canapele imense. Aici, zice. A fost una dintre cele mai stranii aventuri. O noapte întreagă o aripă a faimosului palat a fost a noastră. Incredibil, dar adevărat. În cîteva minute soarta noastră a luat o întorsătură neaşteptată. Şi am dormit fericiţi şi am povestit amicilor care ne-au invidiat. Şi vom povesti şi nepoţilor dacă vom apuca 🙂 .

După aproximativ 23 de ani am revenit să văd exact acel loc. O senzaţie foarte cidată. Din păcate cu toată nebunia din Crimeea nu cred că voi mai merge curînd pe acolo…

-
10 August, 2014
Niciun comentariu

Tocăniţă / iahnie de roşii cu ardei copţi

IMG_5391Mîncarea mea preferată de vară. La bunici era mîncarea săracului pentru că în Sud în august era surplus de legume. Şi ca să nu „se arunce” se făcea această „iahnie” în cantităţi foarte mari. În copilărie era un chin 🙂 . Acum e „delicatesa” mea.

Cam aşa se face (varianta minimalistă):

  • Ciapă & morcovi se taie şi se călesc. Folosesc mult morcov (3 cepe medii & 6 morcovi mari)
  • Se curăţă multe roşii (cît mai coapte) pentru că ele „se topiesc”. Pentru a curăţa uşor trceţi roşiile prin apă fieartă. (2-3 kg de roşii)
  • Le tăiaţi bucăţi mărunt (nu foarte) şi le aruncaţi peste ciapă & morcovi. Lăsaţi să fiarbă mult la foc mic (peste 1 ora).
  • Sare, piper şi neapărat zhăr  după gust (la 3 litri de tocăniţă pun cam 2 linguri mari de zahăr)
  • Paralel coaceţi pe foc ardeiul „gras”. Pentru fiecare porţie 1 bucată (eu folosesc cam 7 bucăţi la 3-4 litri). Îi curăţaţi şi-i aruncaţi în cratiţă înainte de a stinge focul (cu tot cu zeama lor).
  • Pun pe final şi puţin usturoi „chisat” & pătrunjel tăiat mărunt.

După această mîncare te faci vegetarian 🙂

 

-
5 August, 2014
Niciun comentariu